Na lekcjach polskiego często dostawałem pytania o to, co mieli w głowie różni twórcy literaccy, gdy pisali konkretny tekst. I za każdym razem zastanawiałem się: czy to tylko ja nie dostrzegam większego sensu takich zagadek? Bo skądże ja mam wiedzieć, o czym konkretny autor myślał w chwilach uniesienia literackiego, co tak naprawdę chciał – akurat wtedy – przekazać? Toć przecież ja sam siadam czasami przy klawiaturze, a słowa niosą mi się przez głowę i nie są one oparte na tej chwili, a wręcz przeciwnie – trwają w mojej głowie od zawsze i tylko czekają na uwolnienie. Ich ostateczne kształt i forma to tylko ekspozycja, to zabawa w ubieranie myśli w ciuszki zdań i kapelusze znaków interpunkcyjnych, właściwe w danym momencie. Czytający odbierze te słowa jak pogodę, samotnie – w swojej własnej głowie. Będzie wówczas zakopany w myślach, o których nikomu i nigdy nie chciałby powiedzieć – bo i jakże miałby to zrobić, skoro tworzą sześć wątków naraz, splecionych w abstrakcyjnej formie, wijących się po głowie jak w dzikim tańcu, zbyt skomplikowanych, żeby się nimi dzielić?
Urodziłem się w dniu, w którym żartom nie było końca. Do dziś wspominają mi o tym przypadkowi rozmówcy z całego świata, wszędzie tam, gdzie kultura uznała tę datę za święto marnego dowcipu. Dzieciństwo spędziłem, biegając z patykiem w ręku, oglądając rzeczy dookoła mnie i czytając. Pilot do telewizora był motocyklem, wziętym między dwa palce i zajeżdżonym po całym domu. A komiksy i później książki – najpierw te młodzieżowe, tuż po nich filozoficzne kolosy, z których rozumiałem tylko kilka zdań, ale były to mądre zdania, więc szukałem ich znaczeń w słownikach, a później w encyklopediach – sprawiały mi radość w codziennym odkrywaniu. Tata powiedział, że przeczytał całą encyklopedię PWN, kiedy był dzieckiem, więc i ja to zrobiłem. Brałem te zielone tomy i pomiędzy jedną przygodą Tomka, Pana Samochodzika czy rodzeństwa z kolegą Cosiem zaczytywałem się w znaczeniach. I starałem się szukać sensu tam, gdzie – jak później odkryłem – sens ma znaczenie chwilowe, jak dotyk wiatru na skórze, czy też jak twarz opalana słońcem. Po dzieciństwie nastąpiło dwadzieścia lat chaosu, zabawnego i codziennego przyrzekania sobie, że wreszcie usiądę na tej ławce i będę spoglądał na świat spokojniej, ale tuż za rogiem była kolejna ekscytacja, więcej wiedzy, więcej świata, więcej doznań, więcej wszystkiego.
I dziś jestem tutaj, i zostałem poproszony o kilka słów, poważnych, bardzo konkretnie mówiących o tym, jak toczyło się moje życie w tych dwudziestu latach chaosu. Cóż, mogę zacząć od tego, że udało mi się pouczyć w ciekawych miejscach: w Krakowie, Porto, Leicester czy w Londynie. Później przez kilka lat zajmowałem się szeroko pojętą działalnością internetową. Najpierw tworzyłem reklamy i pomagałem w ich eksponowaniu, później dowiedziałem się interesujących rzeczy o samej idei przedsiębiorczości cyfrowej i pomagałem wielu ludziom z całego świata w ich codziennych aktywnościach on-line. Pracowałem z ludźmi ze Stanów i Kanady, z Europy, Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Miałem przyjemność doradzać firmom i organizacjom pozarządowym w Europie i Stanach Zjednoczonych, tworzyć projekty z ludźmi z całego świata, a nawet pomagać w rozwoju sieci hosteli w Ameryce Środkowej. W międzyczasie uwijałem się, żeby zyskać dodatkowe środki na podróże i spokojne życie – wiedzione po swojemu i niekoniecznie przy biurku w poniedziałek z samego rana. Te dodatkowe zajęcia dobierałem przypadkowo: prowadziłem wolontariuszy przez kraje łacińskie, byłem barmanem i na plażach w Kostaryce czy Kolumbii, i w klubie komediowym w Chicago. Rąbałem drewno i czyściłem muszle, które później trafiały do USA i stawały się talizmanami ludów natywnych. Byłem przez moment trimmerem marihuany i przeprowadzaczem (tak, udało mi się przeprowadzić kogoś z pianinem). Żyję życie, które wymarzyłem sobie jako dziecko: fascynujące, codziennie przyjemne, tak bardzo jak to możliwe dostosowane do moich potrzeb. Żyję wbrew temu, o czym jest świat, bo mam wrażenie, że tę opowieść dobrać sobie możemy sami – tak jak każdą inną pozycję z półki w bibliotece – choć wymaga to od nas poświęcenia. Jestem zafascynowany życiem, może wręcz niezdrowo. Czuję każdą minutę i każdą godzinę. Staram się je nazywać, dotykać, myśleć o nich czule, bo to moja godzina i moja minuta: każda kolejna jest do kolekcji, która odkłada się na mojej skórze i pod oczami, i na powiekach.
A „Podróżności”? To opowieść, która toczyła się wokół mnie – zresztą, nadal się toczy, w książce jest tylko jej wycinek. Ja jedynie stoję niedaleko i obserwuję. Widzę i słucham tych ludzi, których historie są równie ciekawe jak historia trawy i rozumienie mowy. Jak słuchanie dźwięków. Czasami wplatam w to swoje trzy grosze, bo lubię mówić i myśleć. Wierzę, że po to mamy głowę na karku, żeby odczuwać przyjemność z jej używania, z jej codziennego zagwozdkowania jakimiś nowymi problemami, myślami: codziennością ubieraną doświadczeniem. I liczę, że Tobie też się to spodoba, jeśli cenisz sobie odkrywanie piękna tam, gdzie – wydawałoby się – go nie ma.
Dziękuję, że czytasz! Kris Kaleta